Czasem czuję się jak na gigantycznym pidżama street party. Kobieta przed kioskiem w różowej pidżamie hell'n'kitty, zaraz obok, przed makasan padang (taki bar mleczny serwujący wszechobecne żarcie rodem z Padang, Zachodnia Sumatra) panna w bananowej podomce. Mijam obie, bo dojechałam tam, gdzie nie miałam. Jest ciemno, jestem w Cilincing (Szyn'n'szyn), ale nie w tej części wioski, skąd odjeżdża mój angkot (ultra mały bus, który przy dobrych wiatrach jest w stanie pomieścić 17 człowieka) do Marudy. Mieszkam w Marudzie, w zasadzie w Marundzie, ale pierwsza opcja brzmi jakby lepiej.
Stacjonuję w kamupsie paramilitarnym, który liczy sobie 18 ha, jest
basen, siłka, hala sportowa i nawet mini stadion do biegania. Za płotem,
dla kontrastu, bo tego w Indonezji nie brakuje, jest slums, ale taki
slumsowaty slums, z drugiej strony płotu jakieś haszcze około portowe a z
kolejnej droga, która też prowadzi do slumsów.
Lokalny slums nadrzeczny
Naganiacz pasażerów. Angkot gdzieś po lewej, a nawet dwa
Bajaj, czyli coś jak tuk-tuk. Dwa miejsca z tyłu i silnik motorowy z przodu
No comments:
Post a Comment